Pierwszy raz na OFF-ie. [RELACJA]

Już od dobrych kilku lat planowałam wybrać się do Katowic na OFF Festival. Niestety co roku okazywało się, że z różnych przyczyn realizacja tego planu będzie niemożliwa. Aż do teraz. W miarę kolejnych ogłoszeń i coraz mocniejszego line-upu umacniała się moja decyzja, że w tym roku pojawię się na OFF-ie.

DZIEŃ 1

Pierwszy dzień na najważniejszym w Polsce festiwalu muzyki alternatywnej zaczęłam od występu legendarnego polskiego zespołu Kult. Formacja miała zagrać w całości przez wielu uważaną za najlepszą płytę w ich dorobku, czyli album „Spokojnie„, który w tym roku obchodzi swoje 30-sto lecie. Kult to punkt wręcz obowiązkowy na Juwenaliach, więc miałam lekkie obawy, że właśnie taką atmosferę wprowadzą w Katowicach. Na szczęście nie odniosłam takiego wrażenia. Wokalista, czyli Kazik Staszewski na początku przyznał, że czuje się stremowany pierwszym w historii występem przed OFF-ową publicznością i przez cały set widać było, że stara się, aby wypaść jak najlepiej. Szczególnym momentem było wykonanie jednej z najbardziej znanych piosenek grupy, czyli „Arahja”. Można było poczuć ciarki, gdy publika razem z zespołem wyśpiewywała kolejne wersy tego utworu. Oprócz kilku momentów, w których można było usłyszeć lekkie fałsze, cały występ wypadł bardzo dobrze i przypomniał, że Kult to jeden z ważniejszych polskich zespołów sceny rockowej.

Kolejnym punktem piątkowego programu było The Como Mamas. To było niezwykle ciekawe doświadczenie. Trzy kobiety prosto z amerykańskiego miasteczka Como w Missisipi pokazały czym jest prawdziwy gospel i mimo skromnego akompaniamentu (gitary i perkusji) potrafiły zaczarować OFF-ową publikę.

Następnie nadszedł czas na The Brian Jonestown Massacre. Przed festiwalem czytałam wiele opinii, że może to być jeden z najlepszych koncertów tej edycji. Czy tak było naprawdę? Moim zdaniem nie, bo występ kapeli pod dowództwem Antona Newcombe wypadł dość statycznie i niemrawo. Mimo to bardzo przyjemnie było posłuchać jak grali i cieszę się, że miałam okazję zobaczyć przedstawicieli psychodelicznego rocka na żywo. Chyba po przeczytaniu zapowiedzi spodziewałam się czegoś więcej. Najciekawszym elementem ich występu był grający na tamburynie i marakasach Joel Gion, który z arcypoważną miną nadawał rytm kolejnym utworom.

Następnie udałam się na chwilę na Scenę Leśną, by posłuchać garażowego grania The Mystery Lights. Panowie prezentowali naprawdę ciekawe, rockowe brzmienie lecz wróciłam szybko na Scenę Miasta Muzyki, by zająć jak najlepsze miejsce na najważniejszą dla mnie artystkę tego dnia, czyli M.I.A. Scena prezentowała się niesamowicie, rozwieszono żółte kotary, ustawiono kosze z kwiatami oraz specjalne schody z podwyższeniem, na który miała wskakiwać wokalistka. Wyglądało to jak wnętrze pięknej, indyjskiej świątyni. Gdy kilka minut po północy na scenę weszła Mathangi „Maya” Arulpragasam publiczność wydała głośny okrzyk zachwytu. Jak wypadła raperka? Zdania są mocno podzielone. Niektórzy twierdzą, że występ pozbawiony był energii, a raperka sprawiała wrażenie, że wręcz zmusza się, aby zostać na scenie i dokończyć sztukę. Cóż. Widziałam Mayę na żywo już drugi raz, a trzeci, jeśli liczyć spotkanie z nią po premierze filmu dokumentalnego „MATANGI/MAYA/M.I.A.„. Nabrałam przekonania, że Arulpragasam nie należy do osób, które tryskają entuzjazmem. Jest raczej zdystansowana podczas spotkań z publiką i fanami. Dlatego też jej postawy w Katowicach nie odebrałam negatywnie, a występ był dla mnie godzinną zabawą i jazdą bez trzymanki. Bez wątpienia uwagę kradła charyzmatyczna i przesympatyczna DJ-ka występująca z M.I.A., czyli Emerald Rose Lewis. Uśmiech nie schodził jej z twarzy i w przerwach między utworami podkręcała publikę do zabawy. Muszę przyznać, że M.I.A. uwielbiam i dlatego moje wrażenia nie są obiektywne. Wyszłam z tego występu z lekkim niedosytem, ale zadowolona. Tak zakończył się dla mnie dzień pierwszy.

DZIEŃ 2

Następnego dnia zaraz po przybyciu do Doliny Trzech Stawów udałam się prosto do namiotu Sceny Eksperymentalnej, aby zobaczyć jak gra Derya Yıldırım & Grup Şimşek. Derya zabrała nas w muzyczną podróż dzięki tradycyjnej muzyce tureckiej w nowoczesnych aranżacjach. Ta wokalistka i multiinstrumentalistka sprawiła, że namiot dosłownie pękał w szwach, i to nie tylko na koniec koncertu, kiedy to na zewnątrz zaczęło intensywnie padać.

Gdy opady nieco się uspokoiły skierowałam się na Scenę Miasta Muzyki, gdzie już niebawem miała wystąpić legenda norweskiego punk rocka – Turbonegro. Cóż to był za występ. Ubrani w przedziwne i zupełnie niepasujące do siebie stroje Norwegowie pokazali, jak rozkręcić dobrą zabawę. Przez bitą godzinę ludzie zebrani pod sceną skakali i bawili się wyśmienicie. Zawrotnym punktem tego występu było zachęcenie publiki do wykonania tak zwanej „ściany śmierci”, podczas której zebrani tworzą pusty okrąg, by w kulminacyjnym momencie natrzeć na siebie i skakać w szalonym pogo. Ale jak to skomentował Tony Sylvester, wokalista grupy: „To nie jest mądre. To nie jest bezpieczne. I dlatego to zrobimy”.

Następnie powróciłam na Scenę Eksperymentalną, gdzie folkowymi dźwiękami i niebanalnymi tekstami oczarowywał Adam Strug. Wraz z swoją mini orkiestrą porwał znów wypełniony szczelnie namiot ludowymi przebojami oraz muzyczną interpretacją wierszy Leśmiana.

Zaraz potem trzeba było biec na Scenę Leśną, gdzie pojawić miała się młoda, niezwykle utalentowana Aurora. Mimo drobnej postury Norweżka w mig przejęła scenę i podbiła serca (i uszy) publiczności. Jej potężny głos i chwytliwe synth-popowe, marzycielskie dźwięki sprawiły, że godzinny występ zdawał się trwać zaledwie przez moment. Co ciekawe, Aurora zaprezentowała sporo nowych piosenek, które już niebawem ukażą się na jej drugim studyjnym albumie.

Nadszedł czas na gwiazdę sobotniego wieczoru, czyli Charlotte Gainsbourg. Na scenie postawione zostały neonowe ramy, a na jej stropie zostały zawieszone tak samo neonowe lustra, w których odbijali się muzycy. Na środku, za (oczywiście) neonową, prostokątną ramą stał fortepian wokalistki. Z bogatą aranżacją sceny kontrastowała sama Charlotte, która wyszła ubrana w jeansowe spodnie, biały t-shirt oraz jeansową kurtkę. I mimo tego biła od niej niesamowita elegancja, charyzma i urok. Jednym drobnym uśmiechem i spojrzeniem potrafiła sprawić, że publika była wręcz zaczarowana. To był całkowicie hipnotyzujący występ. Delikatne, elektro-popowe piosenki Charlotte na żywo nabrały mocy i wypełniały każdą przestrzeń umysłu, a subtelny głos Francuzki niósł ogromny ładunek emocjonalny. Doskonałości występu nie umniejszyły nawet drobne problemy techniczne – w trakcie show podwieszone na szczycie sceny lustra opuszczały się i podnosiły, jednak w pewnym momencie niebezpiecznie zaczęły zbliżać się do głów muzyków. Jednak ci zachowali zimną krew, a technicy szybko opanowali sytuację. Mimo to, jeśli cały występ miałabym podsumować jednym słowem, byłoby to słowo: magia.

DZIEŃ 3

Ostatni dzień festiwalu zaczęłam od obejrzenia i posłuchania grupy Sensations’ Fix. I było to dla mnie niemałym zaskoczeniem. Urodzony w 1948 roku Franco Falsini (czyli założyciel projektu) kojarzony jest raczej z rockiem progresywnym, tymczasem chyba zupełnie serio potraktował nazwę sceny, na której przyszło mu wystąpić, ponieważ na Eksperymentalnej zaprezentował niezwykle taneczny, elektroniczny set. Wielkie brawa za odwagę!

Dobrym wyborem okazało się pójście na koncert zespołu Clap Your Hands Say Yeah, który zagrał w całości płytę “Some Loud Thunder”, uważaną za najlepszą w ich dorobku. Muzycy dali z siebie wszystko, porywając publikę do tańca oraz głośnego klaskania dłońmi w rytm piosenek. Widać było, że grania dla OFF-owiczów sprawia im niemałą przyjemność i czystą radość. Z wzajemnością.

Jeśli ktoś spytałby, kto rozkręcił na OFF-ie największą imprezę, bez cienia wątpliwości odpowiedziałabym, że zrobiła to Big Freedia. Ta transgenderowa artystka wraz z DJ-em, tancerką i tancerzem pokazali, co znaczy zabawa bez jakichkolwiek hamulców. Dali nawet OFF-owiczom lekcję twerkingu! Dosłownie, ponieważ Big Freedia zaprosiła na scenę kilkoro ludzi z publiki i kazała pokazać, jak umieją się poruszać. Znalazły się w tym gronie naprawdę utalentowane osoby! „Hello” Adele i na zakończenie „I Will Always Love You” zagrane w wersji bounce’owej to było coś, dla czego warto było się pojawić w tym czasie pod Sceną Leśną.

Po tych dzikich tańcach skierowałam się do namiotu Trójki, by zobaczyć, jak w Katowicach zaprezentuje się Furia. Ten zespół widziałam już nie raz i mogę z całą pewnością powiedzieć, że nie zawiedli. Nihil i spółka zaprezentowali bardzo wysoki poziom. Wokalista utrzymywał kontakt z publicznością, zachęcał do zabawy. To zmieniło się u niego na przestrzeni lat, bo pamiętam jeszcze koncerty, gdzie Michał Kuźniak potrafił wyjść na scenę i przez cały występ patrzeć się w dół bez słowa. To zmiana zdecydowanie na plus. Jedyne co trochę zdziwiło mnie to… publiczność, która była dość niemrawa. To był pierwszy koncert Furii, gdzie ani razu nie uciekałam przed ludźmi skaczącymi w pogo. Ba! Nawet nikt mnie ani razu nie potrącił. Mówię to oczywiście pół żartem, pół serio, ale naprawdę jeszcze nigdy nie widziałam tak spokojnej publiki podczas gdy wybrzmiewały dźwięki „Opętańca”.

Ogłoszenie występu tej wokalistki zadecydowało, że pojechałam na tegoroczny OFF Festival. Zola Jesus zagrała na Scenie Leśnej i dosłownie zaczarowała to miejsce. Ciężki i mroczny synthpopowo darkwaveowy klimat tego koncertu przeplatany był żartami wokalistki między utworami, ale to zupełnie nie kłóciło się z konwencją występu. Zola potrafiła w żartach poskarżyć się, że przed występem nie podano jej pierogów, które uwielbia i które zawsze konsumuje będąc w tej części Europy. Jednakże zaraz potem, wraz z dźwiękami granego utworu atmosfera gęstniała, a sama wokalistka miotała się po scenie, ekspresyjnie wyśpiewując kolejne wersy piosenek. To był istny żywy płomień i bomba pełna emocji.

Po takiej dawce ekspresji emocje uspokoił występ Grizzly Bear, swoimi melancholijnie pięknymi, indiefolkowymi utworami. Na uwagę zasługiwała Scena Miasta Muzyki, która na czas ich koncertu zmieniła się w lodową grotę. Wiszący na niebie księżyc tylko potęgował marzycielski klimat tego show.

Na zakończenie festiwalu udałam się znów w kierunku Sceny Leśnej, gdzie swój set prezentował Jacques Greene. Jego radosne housowe bity i towarzyszący temu taniec były idealnym zwieńczeniem trzech dni przepełnionych tak zróżnicowaną muzyką. Mogę powiedzieć z pewnością, że widzimy się za rok!