RECENZJA: Britney Spears – Glory

Glory

Artysta: Britney Spears
Tytuł: Glory
Premiera: 26.08.2016
Wytwórnia: RCA Records
Gatunek: Pop
Single: Make Me…

Były takie czasy, że Britney Spears była moją idolką. Namiętnie słuchałam Stronger i piosenki z Blackout i Circus. Ale to było dawno temu. Bardzo dawno temu. I dziś patrzę na nią inaczej. Dostrzegam to co jako nastolatka nie mogłam widzieć. Nazwijmy to trochę zmianę gustu oraz praktyką pisarską w stronę recenzji:D. Księżniczka Pop’u (a może już była?) w tym roku, po porażce z Britney Jean, powraca z nowym albumem, który wyciekł do sieci przed oficjalną premierą. Fani na pewno byli z tego faktu zadowoleni. Ponoć ma być on najdojrzalszym wydawnictwem w jej dorobku, ale słyszeliśmy już to od niej wiele razy. Ludzie nazywają go nawet „dzieckiem” wspomnianego wcześniej Blackout i In The Zone. Czy ten powrót będzie w glorii i chwale? Przypatrzmy się mu bliżej…

Zacznijmy od pierwszej piosenki, która jest zaproszeniem, czyli Invitation. Początek płyty całkiem nieźle ją zapowiada. Spokojną balladą słuchać zaczyna swoją wycieczkę. Następny w kolejce jest singiel Make Me… Dziwne, ale piosenkarka użyła z nakręconego do niego teledysku zdjęcie, które umieściła na okładce albumu. W utworze towarzyszy jej raper G-Eazy. Kolejna dosyć wolna i lekka propozycja. Na początku go nie lubiłam, ale teraz słucha mi się go trochę inaczej. Jednak nie będzie grał on za często w moich słuchawkach.

Private Show irytuje już od samego początku. Jest po prostu okropne. A ten przerobiony dziwnie wokal wokalistki. Zdecydowanie jest za wysoki, niczym z kreskówki. Zaciekawił mnie natomiast utwór Clumsy, ponieważ moją osobę można nawet nazwać niezdarną. Niestety się zawiodłam. Dostajemy tu szybki rytmy z przyklaskami, ale najgorsza jest ta wmieszana elektronika. Wywaliłabym go wprost do śmieci z tracklisty. Zaskakiwać może natomiast Slumber Party, w którym mamy zabawę z reggae. Na pewno jest to coś nowego w dorobku Księżniczki Pop’u. Moim zdaniem jest to najmocniejszy punkt na płycie. Dobra robota!

Co my tu jeszcze mamy…? Tym razem wybierzemy się z piosenkarką na Księżyc, czyli Man On The Moon. Prostota z niego bije, ale to zaleta. Na dodatek wyszedł z tego romantyczny kawałek, w którym Brit tęskni za swoim ukochanym. Następne na liście do oceny znalazły się dwie kompozycje z wyrazem „love” w tytule, czyli Just Luv Me(no doba, to słowo tutaj zostało przerobione, ale wiadomo i tak o co chodzi) oraz Love Me Down. Pierwszy z nich od początkowych nut zaczyna intrygować. Wprost uwodzi swoim seksownym brzmieniem. Drugi natomiast raczej nie zachwyca. „La la la” w refrenie odrobinę mnie śmieszy. Spears brzmi tutaj niczym nastolatka i próbuje rozruszać słuchacza. Ja raczej nie będę się przy nim bujać. O Hard To Forget Ya najlepiej jest zapomnieć.

Na wersji deluxe znalazło się aż 5 utworów. Gdyby wrzucić je na standard to byłoby całkiem nieźle i jej notowania na pewno by wzrosły. Better to kolejna z lekkim bitem propozycja od wokalistki. Jest już końcówka lata. Mimo to najlepiej go puścić w słoneczne dni. Change Your Mind (No Seas Cortes) z gitarowymi wstawkami do mnie w ogóle nie trafia. Liar jest zdecydowanie lepsze. Jego refren, prosty zostaje w głowie na dłużej. If I’m Dancing nie przypadł mi do gustu. No i na koniec dostajemy zaśpiewane po francusku przez piosenkarkę Coupure Électrique, które o dziwo tłumaczy się jako… Blackout! No trzeba powiedzieć, że całkiem nieźle się prezentuje, choć za tym językiem nie przepadam. Jednak najważniejsza jest tu muzyka.

Ten album wydaje mi się taki cichy. Nie ma w nim jakiegoś wielkiego boom, którego pewnie wielu się spodziewało. Za pierwszym przesłuchaniem Glory w ogóle mi się nie podobało. Teraz słyszę w nim jasne punkty. Wiadomo też, że głos Britney jest przerobiony i czasem w moim odczuciu brzmi jak robot. Postanowiła iść inną drogą co się jej opłaciło. Zaskoczyła tym z pewnością. Pokazała, że jeszcze na coś oprócz tańczeni, uśmiechania się do publiczności i śpiewania z playback’u na coś ją stać. Jej powrót zaliczam do udanych.