Recenzja: Florence + The Machine – How Big, How Blue, How Beautiful

INFO:

Artysta: Florence + The Machine

Tytuł: How Big, How Blue, How Beautiful

Premiera: 1 czerwiec 2015

Wytwórnia: Island Records

Brytyjski zespół Florence + The Machine z charyzmatyczną, rudą kobietą na wokalu szybko stał się cenioną marką. Muzyka grupy ma iście uniwersalny charakter. Trafia do każdego. Nie ważne, czy od lat gardzisz radiowymi przebojami i skłaniasz się ku alternatywnym brzmieniom. Nie ważne, czy cieszysz się na dźwięk każdej nowej piosenki Katy Perry czy Beyonce. Florence + The Machine spodobają się i tobie, i tobie. Zespół powrócił właśnie z nowym albumem „How Big, How Blue, How Beautiful”. Premierowy materiał to koncertowy pewniak.

Z płyty na płytę stylistyka Florence + The Machine ewoluuje. Pamiętacie jeszcze czasy albumu „Lungs”? Te wianki we włosach? Zwiewne suknie? Celebrację natury? Bajkowy wydźwięk piosenek? Kiedyś nie robiło to na mnie większego wrażenia, ale z okazji premiery nowej płyty postanowiłam przypomnieć sobie starsze nagrania zespołu, i to właśnie okres takich piosenek jak „Rabbit Heart” czy „Girl With One Eye” jest dziś tym moim ulubionym. Chociaż „Ceremonials”, wydawnictwo bardziej spójne i poukładane, także daje radę, choć nie zachwyca tak jak podczas pierwszego spotkania. Florence nieźle odnalazła się w stylistyce glamour. Teraz bez żalu ją porzuca na rzecz… normalnego, nieco męskiego image’u. Także sama muzyka jest mniej oderwana od rzeczywistości, i jedyny most łączący starą i nową Florence stanowi tytuł albumu „How Big, How Blue, How Beautiful”, będący pochwałą piękna kalifornijskiego nieba.

Muzyka zawarta na tegorocznym wydawnictwie Brytyjczyków zaskoczy tych, którzy nie śledzili premier poszczególnych singli i odmawiali sobie dotąd ich przesłuchania. Piosenki, podobnie jak cała otoczka płyty, przeszły metamorfozę, jakby chciały nam przekazać, że mniej znaczy więcej. Bez harfy, bez wiolonczeli, bez tony brokatu, za to z wyraźniej zarysowanymi partiami gitar i perkusji – tak dziś pokrótce opisać można twórczość Florence i spółki. Miejsce barokowego popu i artystycznego rocka zajął rock z krwi i kości. Kobiecy, ale niepozbawiony pazurków.

Album otwiera piosenka, do której po prostu nie jestem w stanie się przekonać. Popowe „Ship to Wreck” jest najbardziej radiową kompozycją, jaką zespół nam kiedykolwiek zaprezentował. Lekki, przebojowy, ale jednak dość zwyczajny numer. Dużo lepiej przedstawia się następujące po nim „What Kind of Man”. Ta zaczynająca się spokojnie a kończąca jak rasowy rockowy utwór piosenka to popisowe danie na „How Big, How Blue, How Beautiful”. Jej ozdobą są wplecione umiejętnie między gitarowe riffy dęciaki. Instrumenty dęte nadają także charakter kompozycji tytułowej oraz rytmicznemu „Queen of Peace”.

Wspomniane w poprzednim akapicie „What Kind of Man” nie jest jednym utworem na płycie, jaki przypadł mi do gustu. Zachwyca „Various Storms & Saints”. Jest to spokojna, niesamowicie nostalgiczna piosenka niepozbawiona nutki typowego dla starszych nagrań Florence dramatyzmu. Warto sięgnąć po inne dwie ballady zespołu: „Long & Lost” oraz „St. Jude”. Pierwsza to subtelna kompozycja muśnięta delikatnymi promykami wiosennego słońca. Druga, szczęśliwie nie rozemocjonowana, ma w sobie ogromne pokłady spokoju. Słuchanie jej potrafi przynieść ukojenie po męczącym dniu. A że nie tylko smutne piosenki mi w głowie, przyznam wam się, że rozpływam się także nad bluesopodobnym „Mother” i już zastanawiam się, czy w takim kierunku zespół nie powinien iść na kolejnej płycie.

Pozostałe utwory przelatują mi gdzieś ledwo zauważone, i gdyby nie małe smaczki, wrzuciłabym je do jednej szuflady. „Delilah” zwraca uwagę chórkiem oraz fajną atmosferą, przywodzącą na myśl lata 60. W „Caught” Florence lekko flirtuje z gospel. „Third Eye” miało potencjał, by stać się świetnym energicznym numerem, tym bardziej, że sama Welch śpiewa z dużą mocą i pasją. Wydaje mi się jednak, że muzyka za nią nie nadąża, przez co sama już nie wiem, czy do tego kawałka mam jedynie się kołysać, czy skakać.

Chociaż bardzo cenię i szanuję Florence + The Machine, nie zamierzam patrzeć na ich twórczość tylko przez różowe okulary. Dlatego też po zapoznaniu się z „How Big, How Blue, How Beautiful” mogę stwierdzić, że nie jest to niestety album idealny. Piosenki nabrały koncertowego rozmachu, ale straciły pierwiastek niezwykłości. I bardzo mi to przeszkadza. Oprócz kilku świetnych kompozycji (m.in. „What Kind of Man”, „Long & Lost”) nie znalazłam tu nic dla siebie. Od niektórych wymaga się już więcej. Mimo to jak nowości zespół wykonuje na żywo chętnie bym sprawdziła. Tymczasem wracam do „Lungs”.

MOJA OCENA:

[yasr_overall_rating size=”large”]

OCENA CZYTELNIKÓW:

[yasr_visitor_votes size=”large”]

Recenzja pochodzi z bloga The-Rockferry. Zapraszam do przeglądania strony, na której znajdziecie ponad 570 różnych recenzji i innych muzycznych tekstów.