Fest Festival 2021 – Relacja

Druga edycja Fest Festivalu za nami. Na cztery dni Chorzów zamienił się w stolicę światowej muzyki. Jak wygląda festiwal w czasach pandemii?

Dzień Pierwszy

To mój drugi Fest, mogę więc powiedzieć, że jakieś porównanie mam. Festiwal zaczęłam od koncertu Mięthy, którym postanowiłam dać drugą szansę po Letnich Brzmieniach. Nie zawiodłam się, koncert był bardzo przyjemny, choć zespół nie miał najłatwiejszego zadania ze względu na pogodę – żar dosłownie lał się z nieba. Drugim występem na który nie mogłam się doczekać był Vito Bambino – to było coś. Uwielbiam energię, jaką Vito emanuje ze sceny. Nie przeszkadzała mi nawet temperatura panująca w Arena Stage, liczyło się tylko to, co na scenie. Po Vito wpadłam na chwilkę posłuchać ostatniego koncertu w historii grupy Rasmentalism, chyba ze względu na to, że wypada pojawiać się w takich momentach. Przyznaję się: to nie mój typ muzyki, więc szybko uciekłam na Aurorę. To, co ta Norweżka robi na scenie jest istną magią. Mam słabość do delikatności jej głosu i mocnych brzmień elektro, którymi wypełnia scenę. Aurora jest dla mnie połączeniem Florence Welch i Elsy z Krainy Lodu, choć może wydawać się to nieco dziwnym połączeniem. Na tym koncercie zostałam zdecydowanie dłużej niż na poprzednim, jednak skuszona wizją Darii Zawiałow w Arena Stage – przemieściłam się z powrotem do czarnego namiotu. Tym razem nie udało mi się dostać pod samą scenę, jednak dzięki temu miałam lepszy pogląd na to, co działo się w namiocie. A działo się dużo – Daria wprowadziła tłum w stan, którego nie widziałam wcześniej. Dopiero przed chwilą przeczytałam wiadomość, że po maratonie koncertowania wokalistka straciła głos i musi odpocząć. Współczuję bardzo, równocześnie cieszę się, że miałam możliwość bycia na koncercie, kiedy głos jeszcze istniał. Po Darii przyszedł czas na Bedoesa, którego koncert, choć wyjątkowo energetyczny, nie był dla mnie niczym niezwykłym. Przyjemnie się słuchało znanych utworów artysty, miotacze ognia robiły robotę, jednak chyba bliżej mi do eterycznej Aurory niż Bedoesa. Na koniec dnia pierwszego wybrałam się na Tommy’ego Casha i uwierzcie, lepszego zakończenia nie mogłam sobie wymarzyć. Kto mógł się spodziewać, że w pewnym momencie na scenę, zabawkowym samochodem, wjedzie Tommy przebrany za „dobrego policjanta”, a od drugiej strony, w charakterystycznej bluzie w czarno-białe pasy, wjedzie Quebonafide? Reakcja tłumu mówiła sama za siebie – pierwszy dzień i pierwsza ogromna niespodzianka.

Dzień drugi

Drugi dzień zaczęłam od koncertu braci Kacperczyk – poszłam trochę z ciekawości i dla towarzystwa, ale bawiłam się jak nigdy. Od czwartku słucham też namiętnie „Artystę z ASP”. Bracia zaprosili na scenę Gverillę czy Julię Pośnik, co skutkowało jedną, wielką imprezą na scenie. Zdecydowanie polecam kolejne koncerty Kacperczyków, Panowie wiedzą, co robią. Po koncercie w namiocie, pieszczotliwie nazywanym przez uczestników „cyrkiem”, przyszedł czas na pierwszy koncert na Main Stage. Biegłam na niego licząc na miejsce w pierwszym rzędzie. Dlaczego tak mi zależało? Ponieważ był to koncert Kwiatu Jabłoni. Kolejne zdolne rodzeństwo na scenie, co zaprzecza stwierdzeniu, że z rodziną wychodzi się dobrze jedynie na zdjęciach. Ten koncert był dla mnie szczególny – dwa lata temu, podczas pierwszej edycji festiwalu, Kwiat grał o 14:00 na małej scenie, a na koncercie było między 50 a 100 osób. Widząc ich w tym roku na Main, gdzie zgromadzili tysiące fanów, poczułam ogromne wzruszenie. Właśnie tak wygląda rozwój, a ja czuję się zaszczycona możliwością oglądania tego rozwoju. Po tym koncercie miałam do wyboru zostawać na Zalewskim, albo biec na Sanah. Postawiłam Krzysztofa Zalewskiego i absolutnie nie żałuję. Ogromne balony, bańki mydlane, genialna muzyka, ważne przekazy polityczno-światopoglądowe. Zalewski jest stworzony do grania na dużych scenach! Po Krzysztofie przyszedł czas na klubowego klasyka – Kamp!. Mam słabość do chłopaków od czasu koncertu na nocnym markecie w Katowicach. Tutaj również nie zawiedli – to był naprawdę bardzo dobry występ. Z Kampu musiałam zbierać się szybko, ponieważ miałam w planach jeden z ostatnich koncertów Bass Astral x Igo na głównej scenie. Jeśli ktoś zapyta mnie o mieszane uczucia to przykładem zdecydowanie będzie ten występ. Z jednej strony genialna energia i zabójczy głos Igora, z drugiej – smutek, chociaż rozwój w życiu jest czymś naturalnym.

Dzień trzeci

W trzecim dniu miałam początkowy kryzys – wydawało mi się, że wszystkie interesujące koncerty się nakładają, a fizycznie byłam po prostu zmęczona. Postanowiłam zacząć delikatnie, od Sonbird, żeby wprawić się dzień polskiej muzyki. Koncert był idealny na tamtą porę dnia – przyjemnie było poleżeć pod drzewem i posłuchać młodego zespołu. Po Sonbird przyszedł czas na Ralpha Kaminskiego na głównej scenie. Koncert był przyjemny, jednak mam wrażenie, że widziałam już lepsze show w wykonaniu Ralpha. Nie oznacza to oczywiście, że bawiłam się źle – czułam jedynie lekki niedosyt. Po Ralphie pobiegłam na koncert Mery Spolsky, który od początku był na szczycie tych przeze mnie wyczekanych. Nie zawiodłam się – Mery doskonale wie, jak robi się koncerty zapadające w pamięć. Od stylizacji, przez świetny kontakt z publicznością, bezbłędny wokal i charakterystyczne wizuale – na koncercie Mery zagrało wszystko, a ja wyszłam z niego naładowana energią, która pchała mnie do dalszego działania. Ostatnim koncertem piątku, a zarazem najlepszym wydarzeniem w kontekście całego festiwalu był występ Kayah i Gorana Bregovica. To nie był tylko koncert – to było widowisko, które pokazało, że muzyka nie ma wieku. Pod sceną bawili się ludzie zarówno młodsi ode mnie, jak i w wieku moich rodziców czy wujków. Wszystkim nam przyświecał jeden cel – cieszyć się chwilą w rytmach muzyki kojarzonej z wesel. Mogłoby się wydawać, że taki typ muzyki nie nadawałby się na festiwal, jednak nic bardziej mylnego. Ludzie śpiewali, skakali, tańczyli, żyli daną chwilą. Ten koncert był zdecydowanie najpiękniejszym momentem tego festiwalu, a wspomnienia po nim zostaną ze mną na długie lata.

Dzień czwarty

Ostatni dzień był moim prywatnym spełnieniem marzenia. Udało mi się wpaść na koncert Smith & Thell, szwedzkiego duetu grającego muzykę pop/folk. Marzyłam o tym wydarzeniu od dnia ogłoszenia ich na festiwalu. Nie zawiodłam się, choć temperatura w namiocie dochodziła do miliona stopni. Wyszłam z namiotu jeszcze bardziej zakochana w duecie, licząc na ich kolejne koncerty w Polsce. Po Smith & Thell przyszła pora  na  koncert Kensington, który spędziłam na leżaku, korzystając z tarasu widokowego. Oglądało i słuchało się przyjemnie, jednak raczej nie zapadnie mi w pamięć, ze względu na przesyt innymi, ciekawszymi widowiskami. Po Kensington wróciłam do Areny, gdzie na scenie już działał Mrozu. Wokalista dzielił się z tłumem zabójczą energią – od pierwszej do ostatniej piosenki. Dodatkowo fani znający muzyka od lat mogli cieszyć się wykonanym na żywo utworem Miliony monet. Żałuję, że nie zdążyłam nagrać reakcji osób, które biegły pod scenę po pierwszych kilku nutach bisu. Koncertem zamykającym festiwal był dla mnie James Bay, który na kilka dni przed przylotem do Polski złamał nadgarstek. Nie przeszkodziło mu to jednak zaśpiewaniu tak, jak nikt inny. Wzruszająco, nieco melancholijnie, ale z ogromną energią – tak potrafi niewielu muzyków, a brytyjski artysta jest jednym z nich.

Atmosfera

Festiwal w Chorzowie jest najpiękniejszym festiwalem w Polsce pod kątem wizualnym – na każdym kroku widać ciekawe instalacje, światła, ozdoby, co czyni park chorzowski miejscem przyjaznym social mediom. Dodatkowym plusem była również różnorodność stres i atrakcji – od piana party, wioski wina, strefy jelenia i redbulla, w których trwała nieustanna impreza. Fani tatuażu mogli wykonać sobie trwałe pamiątki na ciele, osoby zainteresowany jogą również miały możliwość wykorzystania czasu w sposób przez siebie wybrany. No i ilość foodtrucków z całego świata – każdy głodny mógł znaleźć dla siebie coś, co wpasowuje się w jego kubki smakowe.

Ludzie

Wydaje mi się, że tym, co łączyło wszystkich uczestników festiwalu, była radość. Po trudnych, pandemicznych czasach, Chorzów na cztery dni zamienił się w stolicę radości, śmiechu, kolorów, tańca, śpiewu. Tęskniłam za widokiem szczęśliwych, zmęczonych osób, których głosy są dowodem na dawanie z siebie wszystkiego pod sceną.

Podsumowując jednym zdaniem: drogi Fest Festivalu – było FEST! Widzimy się za rok!