Recenzja: Kelly Clarkson „Piece by Piece”

INFO:

Artysta: Kelly Clarkson

Tytuł: Piece by Piece

Premiera: 27. luty 2015

Wytwórnia: RCA Records

Kawałek po kawałku Kelly Clarkson budowała swoje małe muzyczne imperium. Sukces utworu „A Moment Like This”, bestsellerowy album „Breakaway”, kolejne single cieszące się niemałą popularnością, bardzo udany świąteczny krążek. A pomiędzy jednym hitem a drugim zbudowanie szczęśliwej rodzinki. Dodając do tego fakt, że przez tyle lat Clarkson nie miała na koncie żadnego poważniejszego skandalu, otrzymamy obraz kobiety idealnej. Gdzieś w końcu musiała pojawić się głębsza rysa.

Drobne ryski na muzyce Kelly istniały właściwie od zawsze. Wokalistka nie ma studyjnej płyty (świąteczne „Wrapped in Red” z tej wyliczanki wyłączam), która w pełni by mi się podobała. Na każdej coś było nie tak. Znikające szybko z pamięci piosenki były zmorą „Thankful”. Infantylne „All I Ever Wanted” wołało o pomstę do nieba, a utwory ze „Stronger” zlepiały się w nudną papkę, choć osobno mogły się podobać. Ciekawa byłam, czy w Kelly dokonała się jakaś przemiana. Na „Wrapped in Red” pokazała nam się z dojrzałej, eleganckiej strony. Jazzujące kompozycje do niej pasowały. I aż szkoda, że na „Piece by Piece” wokalistka nie kontynuuje przygody z tą stylistyką.

Kiedyś Kelly Clarkson flirtowała z r&b i podbierała piosenki Christinie Aguilerze („Miss Independent”). Później spodobały jej się gitary zaczęła rywalizować z P!nk i Avril Lavigne o miano królowej pop rocka. Teraz nie udaje, że wciąż ma ochotę na ostrzejsze melodie. Utwory, jakie powstały przy pomocy Jasona Halberta i Grega Kurstina (ostatnio współtworzył „1000 Forms of Fear” Sii), to w dużej mierze popowe produkcje, okraszone sporą dawką tanecznych, elektronicznych brzmień i… orkiestralnych melodii.

Popowe „Heartbeat Song” otwierające album „Piece by Piece” to pospolity numer, którego słuchanie nie dostarcza mi żadnych przyjemności. Na jego tle lepiej wypada współtworzona przez Się balladopodobna piosenka „Invincible”, której najmocniejszym punktem jest cichszy mostek, w którego tle słychać ładne smyczki. Dobre wrażenie robi następujące po niej pięknie zaśpiewane, spokojne „Someone”. Do najlepszych nagrań zaliczyć mogę także rasową balladę „Run Run Run”. Spora w tym zasługa Johna Legenda, który jak zawsze pokazał klasę, tworząc z Kelly niesamowicie dobrany duet. Warto zaznaczyć, że utwór ten dosłownie chwilę temu słyszeliśmy w wersji… Tokio Hotel. Do gustu przypadły mnie również takie propozycje jak „I Had a Dream” (kawałek ten kojarzy mi się z uwielbianymi przeze mnie latami 90.); delikatne, kobiece „Tightrope” czy sympatyczne, utrzymane w średnim tempie „Good Goes the Bye”.

Pozostała grupa piosenek składa się z nagrań, które ani nie zachwycają, ani też specjalnie nie irytują (oprócz banalnych „War Paint” czy „Nostalgic”, które dla mnie są synonimem rozrywki niskich lotów). Na „Take You High” był pomysł, z tym się zgodzę. Moje uszy bolą jednak nagłe zmiany tempa tej kompozycji. Raz niczym ballada, raz zawracający w kierunku dubstepu numer – nie lepiej było zdecydować się na jeden motyw (najlepiej ten pierwszy)? Urocze „Piece by Piece” uwagę przykuwa osobistym tekstem skierowanym do ojca wokalistki. Sądzę jednak, że z takiego kawałka dałoby radę wycisnąć więcej emocji. Przebojowe „Let Your Tears Fall” to piosenka, do której przyczepić można łatkę „100% Sii w Sii”. „Dance With Me”, zgodnie z tytułem, jest zaproszeniem do tańca.

Kelly Clarkson kawał głosu ma. W końcu w talent show triumfowała w czasie, kiedy to jak śpiewasz faktycznie miało ogromne znaczenie. Dziś takie telewizyjne formaty coraz bardziej upodabniają się do programów w stylu opowiedz nam swoją (jak najbardziej dramatyczną) historię. Wygrała talentem, nie wzbudzaniem litości. Dlatego też tak ciężko mi zrozumieć komputerowe podkręcanie jej wokalu. A nawet nie podkręcanie, co jego zwyczajne ukrywanie po nawałem auto-tune’a, którego wykorzystanie chociażby w „Take You High” ociera się o śmieszność.

Największym problemem Kelly Clarkson jest jej przyzwyczajenie do zwykłych, mało odważnych melodii. Zamiast eksperymentować i szukać czegoś dla siebie w innych gatunkach, ona idzie na łatwiznę. Sprawia to, że każda jej płyta jest do bólu bezpieczna, przez co takie single wybierane mogą być w drodze losowania. Oczami wyobraźni widzę już scenę niczym z lotto (następuje zwolnienie blokady…). Tylko nagroda dużo niższa, bo te kompozycje nie zapewnią Kelly wielkiego powodzenia na współczesnej scenie. Aczkolwiek spodziewałam się dużo gorszej porcji materiału.

MOJA OCENA:

[yasr_overall_rating size=”large”]

OCENA CZYTELNIKÓW:

[yasr_visitor_votes size=”large”]

Recenzja pochodzi z bloga The-Rockferry. Zapraszam do przeglądania strony, na której znajdziecie ponad 550 różnych recenzji.