Recenzja: Lana Del Rey – Honeymoon

INFO:

Artysta: Lana Del Rey

Tytuł: Honeymoon

Premiera: 18 wrzesień 2015

Wytwórnia: Interscope

Elizabeth Grant, wokalistka znana pod swoim scenicznym pseudonimem Lana Del Rey, sprawia wrażenie osoby nie z tej planety. Wycofana, zapatrzona w minione epoki, stroniąca od skandali, wielkich imprez i nawiązywania muzycznych współpracy z niewłaściwymi ludźmi. Oddzielająca życie prywatne od zawodowego. Jakby Lana Del Rey była jedynie rolą aktorską, którą w perfekcyjny, a przede wszystkim naturalny sposób odgrywa Elizabeth. „Honeymoon” jest trzecim aktem scenicznego przedstawienia Grant. Czy tak samo udanym jak poprzednie dwie części?

Pamiętam jeszcze, jak po premierze „Born to Die” Lana Del Rey ściemniała mediom, że więcej płyt od niej nie dostaniemy, bo „powiedziała już wszystko, co powiedzieć miała”. Minęły trzy lata, a w sklepach czeka na nas „Honeymoon”. Album ukazał się ponad rok po „Ultraviolence”, ale pierwsze informacje o nim dotarły do nas na początku 2015 roku. W tym i ta najbardziej mnie martwiąca – po komercyjnej klapie poprzedniego wydawnictwa Lana miała wrócić do popowych kompozycji w stylu „Summertime Sadness” czy „National Anthem”, które swego czasu przyniosły jej rozgłos. Rzeczywistość okazała się być jednak ciekawsza.

„Honeymoon” nie jest ani nowym „Born to Die”, ani nowym „Ultraviolence”. Sięgające blues rocka inspiracje (jak mogło być inaczej, skoro nad numerami pracował Dan Auerbach z The Black Keys) zastąpiły łagodniejsze, a już na pewno elegantsze brzmienia z pogranicza alternatywnego popu, dream popu i blue-eyed soulu. Nie zmienił się za to klimat piosenek. „Honeymoon” to wciąż muzyka, do której można sobie popłakać. Na jesienną słotę idealna.

Album otwiera piosenka tytułowa, którą chwaliłam na długo przed premierą płyty. „Honeymoon” jest delikatnym, sennym nagraniem, które zachwyca bardziej niż pozostałe utwory zgromadzone na tym wydawnictwie. Wielkim atutem piosenki jest jej… niedzisiejszość. Utwór zahacza raczej o jazzowe standardy z lat 40. Brzmienia retro zawsze w cenie. Bliżej w czasie lądujemy za sprawą „Music to Watch Boys To” posiadającego wpadający w ucho refren i aranżację opartą na dźwiękach m.in. gitary akustycznej i niespiesznej perkusji. Kuzynem kompozycji „Honeymoon” jest hipnotyczne „Terrence Loves You”, z pogrywającym w tle saksofonem.

Trzy pierwsze piosenki wiele obiecują. Chociaż żadna z kolejnych im nie dorównała, nie trudno znaleźć na „Honeymoon” następne wspaniałe utwory. Fascynuje „God Knows I Tried” z melodią (fundamentem której jest chociażby gitara akustyczna) będącą jedynie tłem do poruszającego śpiewu Del Rey. Dobre wspomnienia zostają po wysłuchaniu sensualnego „Art Deco”; balladowego, artystycznego „Salvatore”; filmowego „24″ czy tajemniczego, baśniowego „Swan Song”.

Mniej do gustu przypadła mi pozostała część albumu. „High By the Beach” przywodzi na myśl album „Born to Die” i jego hip hopowe inspiracje, które Lana oswoiła na swój sposób, sprawiając, że nawet padające w utworze wulgaryzmy nie odebrały temu numerowi wytworności. Starsze kompozycje artystki przypomina także „Freak”. Z piosenek „Religion” i „The Blackest Day” chętnie wycięłabym sobie czarujące zwrotki. Ich refreny, chociaż bardzo dobrze zaśpiewane, na tle całości brzmią zbyt zwyczajnie i rozpraszająco. Nie porwał mnie zamykający album utwór z repertuaru Niny Simone. Czyżby coverowanie artystki stało się nowym hobby Lany? Na „Ultraviolence” czarowała jej wersja „The Other Woman”, na „Honeymoon” nieco nudzi „Don’t Let Me Be Misunderstood”.

„Ultraviolence” podzieliło fanów Del Rey. Jedni kręcili nosem na mroczniejsze i mniej przebojowe melodie, które („najpoważniejszy” zarzut) przepadać miały na listach przebojów; inni chwalili klimat nagrań i podążanie Lany własną ścieżką. „Honeymoon” jest w stanie obie strony zadowolić. Chociaż w utworze tytułowym wokalistka śpiewa, że kochanie jej nie jest w modzie, nie może odpędzić się od wielbicieli. I tak powinno być dopóty, dopóki dzieli się z nami tak dobrą muzyką. Tylko ona jest w stanie sprawić, że oczarowanie piosenkami Del Rey nie będzie jedynie chwilowym trendem. „Honeymoon” to artystyczna, pełna klasy płyta, której nie da się polubić za pierwszym razem. Lepiej zarezerwować sobie na nią kilka dni. Zwróci się.

 

MOJA OCENA:

[yasr_overall_rating size=”large”]

OCENA CZYTELNIKÓW:

[yasr_visitor_votes size=”large”]

Recenzja pochodzi z bloga The-Rockferry. Zapraszam do przeglądania strony, na której znajdziecie ponad 600 różnych recenzji i innych muzycznych tekstów.