Zawsze uważałam, że relacje z koncertów czytają ludzie, którzy na nich byli, lub ci, którzy chcieli na nich być, ale nie mogli. Jedni, by powspominać, drudzy by zobaczyć, co ich ominęło (lub przekonać się, iż wcale nie żałują, że nie poszli). Zarówno jednym jak i drugim artysty przedstawiać nie trzeba. Ale jak zachęcić kogoś, kto relację otworzył przypadkiem/z ciekawości/komu ktoś kazał ją przeczytać (niepotrzebne skreślić bądź swoje dopisać)? Muzykę najlepiej przedstawić dając jej po prostu posłuchać, więc zacznijmy od najpopularniejszego singla Kasi Lins (miliony widzów na YouTube nie mogą się mylić):
A skoro po przesłuchaniu piosenki ktoś nadal chce czytać relację z występu, to z przyjemnością opowiem jak było w piątkowy, październikowy wieczór w warszawskim klubie Smolna.
Najpierw było zniecierpliwienie i lekka dezorientacja. Zgodnie z przedstawionym harmonogramem drzwi klubu powinny być otwarte od 20, a godzinę później miał zacząć się występ gwiazdy wieczoru. Finalnie wpuszczać zaczęto koło 20:50, a Kasia na scenie pojawiła się o 21:30. Czy warto było czekać tak?
Gdy wreszcie światła w klubie przyciemniły się, a z głośników dobiegły dźwięki intra na scenę zaczęli wychodzić muzycy. Jeśli ktoś tego nie wie, to Kasia na obecnej trasie promuje wydany 23 lutego album „Wiersz Ostatni„. Gra go w całości, co pozwala porównać, jak wykonany na żywo wypada w porównaniu z wersją studyjną. Trzeba przyznać, że piosenki z tego wydawnictwa grane live nabierają jeszcze intensywniejszej barwy niż na albumie. Hollow Words, Forrest, Southern Wind zyskują mocy i zadziorności. Podczas Tonę, Tak widzę nas, Kiedy dobrze jest nam zalewa nas fala dramaturgii, a Dzień i Słowa proste koją swoją delikatnością i melancholią. Kasia serwuje słuchaczowi potężną dawkę przeróżnych emocji.
A jakby tego było mało, przygotowane zostały dwie niespodzianki. Pierwszą z nich było (zapowiadane, ale jakby ktoś nie śledził social mediów…) pojawienie się na scenie Kuby Karasia z The Dumplings. Wyśpiewał on, a raczej śpiewnie wyrecytował męskie partie w utworze Dawno. Wyszło dobrze, choć osobiście najbardziej podobało mi się wykonanie tego utworu z gitarzystą Kasi, Karolem Łakomcem podczas trasy Spragnieni Lata. Jeśli ktoś nie śledził doniesień z trasy Wiersz Ostatni, niespodzianką na pewno było wykonanie utworu Kocham Cię kochanie moje z repertuaru grupy Maanam. Interpretacja piosenki była głęboka, nieco psychodeliczna, momentami mroczna, jednak wybrzmiewająca jako hołd, nie buńczuczna wariacja. Lecz to wykonanie przypomniało, że słońce śpi, nie ma już Jej. I przez moment było mi bardzo, bardzo źle. Bo wciąż do mnie nie dociera, że odeszła.
Z melancholijnego otępienia wyrwały mnie pierwsze dźwięki tytułowego Wiersza Ostatniego. I chyba nie tylko mnie, bo do tej pory raczej nieśmiała publika zaczęła nagle wyśpiewywać razem z Kasią kolejne wersy tej piosenki. Jednakże gdy wybrzmiewa najpopularniejszy utwór artysty to znak, że zbliżamy się do końca. Tak było i tym razem, bo podczas kolejnego numeru Słowa proste muzycy po kolei opuszczali scenę, by zostawić Kasię sam na sam z fortepianem. Ta zagrała utwór Odchodząc, który swoim lirycznym tekstem i akustycznym brzmieniem jest, moim zdaniem, wręcz idealną klamrą spinającą koncert.
Ale czym byłby występ bez bisów? Zespół nie kazał na siebie długo czekać i powrócił, by ponownie zaprezentować Wiersz ostatni oraz muzyczną wariację, która do niedawna służyła jako intro przed koncertami. Czy sprawdziła się jako outro? Moim zdaniem nie bardzo. Zwłaszcza, że powracający na scenę Kuba Karaś próbował rozbawić publikę i spróbować swoich sił jako wodzirej. Cała akcja zdecydowanie lepiej wypadłaby jako przerywnik w trakcie występu.
Będąc już na kilku koncertach Kasi zauważyłam jej zdecydowany progres. Widocznie oswoiła się ze sceną, jest wyluzowana, łapie świetny kontakt z publiką. Dba też, aby od strony wizualnej jej występy prezentowały się jak najlepiej. Jednolite kolorystycznie stroje zespołu, scena przyozdobiona różami oraz przygaszone, czerwone światło stworzyły intymny i wyjątkowy klimat w klubie. Uroku temu miejscu dodawała także zawieszona na suficie dyskotekowa kula, która rozświetlając się kreowała proste, ale czarujące efekty świetlne. A dzięki temu, że sala była niewielka, atmosfera stała się kameralna i bardziej… ciepła.
Zespół Kasi tworzą utalentowani muzycy i sama artystka polecała, aby sprawdzić ich twórczość. A mowa tu o Agnieszce Bigaj, znanej również jako Agi Brine. Aga tworzy muzykę z pogranicza popu, R&B i elektroniki, wydała do tej pory jedną EP-kę zatytułowaną „Filling Empty Spaces„. Od czasu do czasu koncertuje również solowo, a że ostatnio zdarza się to rzadko, jeśli będziecie mogli, to posłuchajcie jej na żywo. Oby okazje ku temu były niedługo częstsze. Drugą utalentowaną osobą wspierającą występy Kasi jest Zuzanna Kłosińska. O ile wiadomo, że umie ona grać i śpiewać, tak tego wieczoru dało się poznać, że potrafi także… fajnie mówić. O ile do tej pory Zuza na scenie pozostawała raczej z boku, tak tego wieczoru popisała się niebanalną konferansjerką, zagadując publiczność i rzucając żartami z kategorii sucharków. Ja takie poczucie humoru totalnie kupuję. Ale Zuza jest też songwriterką i tworzy autorską, gitarową muzykę pod pseudonimem Suzia. Całkiem niedawno wydała EP-kę „Nie dzieje się nic„, której polecam posłuchać, bo mimo przewrotnego tytułu, dzieje się na niej bardzo dużo fajnej muzyki.
Na koniec wypadałoby zamieścić podsumowanie, powiedzieć, że było fajnie, albo niefajnie… Ale tego nie zrobię. Powiem tylko, że wychodząc z koncertu pomyślałam, że chciałabym jeszcze raz. A to, moim zdaniem, w pełni odpowiada na postawione na początku pytanie, czy było warto.