RECENZJA: James Arthur – Back From The Edge

james-arthur-back-from-the-edge-2016-2480x2480Artysta: James Arthur
Tytuł: Back From The Edge
Premiera: 28.10.2016
Wytwórnia: Columbia
Gatunek: Pop
Single: Say You Won’t Let Go

James Arthur, facet znany z jednej z edycji brytyjskiego X Factor’a. Dzięki covero’wi piosenki Impossible zdobył serca wielu fanek, jednak nie moje. Nie w tamtym momencie. Jak ja nie znosiłam ciągle grającego tego jego wycia… Co mnie skusiło, by sięgnąć jednak po jego debiutancką płytę? Zastanawiam się do tej pory. I nie żałuję tego czynu. Wokalista stał się dzięki swemu debiutowi jednym z moich ulubionych artystów. Tak więc z niecierpliwością czekałam na jego kolejny ruch. I się wreszcie doczekałam. Jaka jest moja reakcja na całość?

Pierwszy singiel Say You Won’t Let Go, gdy miał swoją premierę, ani trochę mnie nie zachwycił. Gorzej. Czułam się strasznie nim znudzona. Bałam się, że całość będzie się tak właśnie prezentować. I niestety w połowie tak wyszło. Zacząć promocję od ballady to dosyć ryzykowne posunięcie, jednak James’owi się to opłaciło, bo całe UK się nim zachwyca. Na mnie te gitarowe brzdęki i słodkawy wokal nie zrobiły wrażenia. Can I Be Him także mnie nie przekonuje do siebie z tego samego powodu. Kolejna wolna propozycja, mowa tu o Let Me Love The Lonely, dla polskich fanów nagrana wraz z piosenkarką MaRiną. Brzmi ona wiele lepiej. Urzeka swą subtelnością i romantyzmem. Jednak ja i tak wolę wersję solo.

Tytułowy utwór Back From The Edge, który rozpoczyna płytę może trochę zaskoczyć. Na początku słyszymy rytmy jazzu. Potem robi się jednak coraz bardziej pop’owo. Szkoda, że cała kompozycja nie brzmi w tamtych klimatach! Jednak i tak nie jest źle, ponieważ dostałam wreszcie tę „moc” od James’a jakiej oczekiwałam. I to na starcie! Tak samo jak i w Sermon, w którym zakochałam się od jego premiery. Muzyk zaprosił do niego rapera Shotty Horroh’a. Dla mnie obaj stworzyli cudo. Do moich miłości należy też The Truth, singiel skierowany na rynek USA. Niestety, nie przyniósł mu większej sławy. I nie rozumiem dlaczego. Ten utwór przecież jest boski od pierwszej zwrotki do samego końca. Ma w sobie tyle emocji. Jest jedną z nielicznych piosenek, które sprawiają, że łza w oku mi się zakręci. Pozycji może mu zagrażać I Am z refrenem, który nieźle kopie.

Safe Inside, Remember Who I Was czy Phoenix brzmią strasznie pospolicie. Jakby ktoś je wyprał ze wszystkiego, co chciał James przekazać. Czasem mogą męczyć te jego jęki. Najlepiej te kawałki omijać.

Od samego początku zaintrygował mnie tytuł Skeletons. Okazał się on o lekko rockowym zabarwieniu kawałkiem. W podobnym stylu jest także Prisoner. Jednak czuć w nim więcej luzu niż w poprzedniku. Chórek w refrenach nadaje mu soulowego brzmienia a partia, gdzie wokalista przez moment rapuje sprawia, że całość brzmi naprawdę interesująco. W optymistycznych rytmach James żegna się ze słuchaczami w Coming Home For Summer. Zamiast do namysłu, Brytyjczyk zaprasza do wstania i ruszenia na parkiet.

Po bardzo udanym debiucie i darmowym All World’s a Stage, który po prostu był, że się tak wyrażę – sztosem, Jamesowi z tym jakoś nie poszło… Aż chce się wrzasnąć: what the fuck?! Ten krążek przy poprzednich wypada dość blado. A miałam spore oczekiwania. I to mnie chyba zwiodło, bo czuję dosyć niemałe rozczarowanie. Jak dla mnie jest zbyt sentymentalnie. Brak tu emocji, które gościły w poprzednich utworach. Nie brakuje tu oczywiście klejnocików, które błyszczą mimo wszystko. Największą w sobie moc ma przede wszystkim wokal Brytyjczyka. Dobra, ładna płyta, bez  większych fajerwerków. Szkoda jednak, że nie ma tego „boom”. Ja nie jestem wymagającą osobą więc, mimo wszystko, z przyjemnością puszczam sobie Back From The Edge podczas tych jesiennych wieczorów.