Gdy agencja koncertowa Fource ogłosiła, że 11 października w Warszawie wystąpi najbardziej znana farerska wokalistka Eivør przyznam, że odetchnęłam z lekką ulgą. A zrobiłam to dlatego, iż ogłoszenie jej koncertu w moim mieście oznaczało, że nie muszę jechać aż do Chorzowa (który był ogłoszony nieco wcześniej), aby ją zobaczyć. Podczas wiosennej trasy Eivør widziałam w Krakowie. Wywarła na mnie tak duże wrażenie, że mogłabym pojechać za nią w każdy zakątek Polski. Na szczęście tym razem dalej niż do Centrum Warszawy, gdzie na ulicy Złotej mieści się klub Hybrydy, jechać nie musiałam.
Jako support farerskiej wokalistki zaprezentował się tworzony przez Nicolai Kornerup i Hannah Schneider duński duet AyOwA. A przynajmniej bardzo starali się dać od siebie wszystko, ponieważ niestety ich sprzęt uległ nagłej awarii i byli oni zmuszeni zaprezentować się w wersji akustycznej. Przykro to przyznać, bo przez to Duńczycy nie byli w stanie zaciekawić swoją muzyką większej części publiki. Znaczna część zgromadzonych w klubie podczas ich setu po prostu zajęła się sobą i przez dźwięki muzyki słychać było przebijające się rozmowy. Wielka szkoda, bo po przesłuchaniu ich EP-ki „Farvel” nastawiałam się na bardzo klimatyczny występ. Trudno, może innym razem.
Eivør cieszy się w Polsce coraz większą popularnością. Świadczy o tym fakt, że prawie wszystkie jej koncerty w naszym kraju wyprzedają się, a nawet jeśli nie, to i tak kluby są w większości wypełnione słuchaczami. Warszawski koncert wyprzedał się dosłownie dzień przed datą wydarzenia.
Mogłabym powiedzieć, że występ zaczął się piosenką „On My Way to Somewhere„, ale nie do końca byłaby to prawda. Wkroczenie farerskiej wokalistki na scenę wywołało istną burzę głośnych oklasków i okrzyków, które trwały naprawdę bardzo długo. Z nie mniejszą mocą wybrzmiewały z resztą po każdej zagranej przez gwiazdę wieczoru piosence. A usłyszeliśmy naprawdę zacny set oraz… kilka ciekawych historii. Przed „Bridges” wokalistka opowiedziała, że tekst jest o tym, że jeśli uczucie jest prawdziwe, to zawsze odnajdziemy drogę do ukochanej osoby. Mogliśmy dowiedzieć się też, że utwór „Boxes” powstał po tym, jak wokalistka sprzedała swój dom i zorientowała się, że ma naprawdę bardzo dużo rzeczy, które musiała jakoś poupychać po pudłach w trakcie przeprowadzki.
Eivør zaprezentowała też dwa zupełnie nowe utwory. Klimatyczne, delikatne „Lívsandin” oraz mroczną kompozycję zatytuowaną „Stirdur Saknur„. Absolutnie nie mogę się doczekać, kiedy będą one dostępne w serwisach streamingowych w wersjach studyjnych. Artystka wykonała także cover piosenki „Famous Blue Raincoat” Leonarda Cohena, który jest jednym z jej ulubionych wykonawców. Wokalistka podzieliła się z nami wyznaniem, że ten wybitny artysta zmienił jej postrzeganie muzyki i wciąż nie może uwierzyć, że nie ma go już pośród żywych.
Czymś, co zachwyca mnie w farerskiej wokalistce, to siła jej wokalu. Ze swoją delikatną i słodką barwą głosu potrafi bez cienia fałszu wchodzić w naprawdę wysokie, momentami ocierające się o operowe rejestry, by zaraz wydobywać z siebie niepokojące, szepty i gardłowe odgłosy. Najlepiej obrazuje to utwór „Í Tokuni„, którego odśpiewanie staje się niemal mistycznym, tajemniczym rytuałem. Magia muzyki w czystej postaci.
Absolutnie niezwykłymi momentami podczas występów Eivør są te, kiedy gra na swoim ręcznie wytworzonym, szamańskim bębnie. A te następują podczas piosenek „Salt” oraz „Trøllabundin„, który to po gromkim nawoływaniu artystka zagrała na bis i zakończyła tym samym czwartkowy występ. A ja wychodząc z klubu żałowałam jednak, że nie mogę jechać w sobotę (13.10) do Chorzowa, by móc ją zobaczyć i posłuchać kolejny raz.