Thomas Jefferson Cowgill zdecydowanie lubi koncertować w Polsce. Odkąd po raz pierwszy wystąpił w 2015 roku na Asymmetry Festiwal we Wrocławiu pojawia w naszym kraju conajmniej dwukrotnie w ciągu roku. 24 sierpnia miała premierę jego siódma w dorobku płyta zatytuowana „Music To Make War To„. To właśnie wydawnictwo King Dude promował na koncertach w Poznaniu i w Krakowie.
To był trzeci koncert Króla Kolesia, w jakim przyszło mi uczestniczyć. I z pewnością mogę powiedzieć, że nie ostatni. Ale zacznijmy od początku.
Wieczór otworzył gitarzysta King Dude’a, czyli Tosten Larson ze swoim projektem The Dark Red Seed. Zaprezentował półgodzinny set spokojnych, raczej monotonnych utworów. O wiele ciekawiej zapowiadał się kolejny support, czyli islandzkie trio Kaelan Mikla. Tworzą one bardzo klimatyczny post-punk, którego dane mi było posłuchać na żywo na początku roku w Warszawie, gdy dziewczyny supportowały zespół Drab Majesty. Niestety dziewczyny praktycznie od samego początku miały problemy ze sprzętem, przez co zaplanowany na 30 minut set musiał zostać mocno skrócony. A szkoda, bo Islandki na żywo prezentują się świetnie. Pozostaje mieć nadzieję, że niedługo znowu nas odwiedzą. Być może nawet w roli headlinera?
„Pod Minogą” nie jest dużym klubem. Na pewno nie ma wystarczająco dużej sali koncertowej, by komfortowo pomieścić fanów Kolesia. A ci zgromadzili się licznie, wskutek czego atmosfera w klubie była, dosłownie, bardzo gorąca (chyba mam pecha do temperatur podczas koncertów, bo to już któreś wydarzenie pod rząd, na którym narzekałam na duchotę). I to od samego początku. Jako pierwsze usłyszeliśmy singiel z nowego albumu, czyli „Velvet Rope„. Numer ten, z melodyjną linią basu, dzięki swojej lekkiej przebojowości jest idealny na rozpoczęcie koncertu, a kolejne „I Don’t Write Love Songs Any More” perfekcyjnie się z nim zgrywało. W następnym utworze „Twin Brother Of Jesus” do Thomasa dołączyła wokalnie jego nowa gitarzystka Josephine Olivia. Trzeba przyznać, że tworzą oni idealny duet, a wyśpiewywane przez nich wersy nabierają mroku i tajemnicy. Oprócz nowych utworów nie zabrakło także kultowych już piosenek takich jak np. „Silver Crucifix” czy „Death Won’t Take Me„. Po 10 utworach zespół zszedł ze sceny i publiczność została sam na sam z Królem. Ten zaczął swój mini-recital od „God Like Me„, a zakończył nieodzownym już na koncertach „Lucifer’s The Light Of The World„, który odśpiewał wraz z publicznością.
Odchodząc od strony muzycznej, w wizerunku Thomasa zawsze podobało mi się to, że wygląda na scenie bardzo elegancko. Czarne spodnie i koszula dodają mu demonicznego uroku. Jednak ta aura rozwiewa się, gdy Thomas zaczyna mówić. Doprawdy, jest on niesamowitym gawędziarzem. Ma świetny kontakt z publicznością, opowiada anegdotki i sypie żartami jak z rękawa. Dzięki temu wybacza mu się wszystko, nawet wyraźnie słyszalne niedociągnięcia wokalne i samotne popijanie whiskey prosto z butelki w przerwach między utworami.
Bo King Dude to bardzo sympatyczny koleś.