THIRTY SECONDS TO MARS – AMERICA [RECENZJA]

Zmiany są dobre, a panowie z Thirty Seconds To Mars nam to udowodnili. Ich najnowszy krążek America to dwanaście nasyconych elektroniką kompozycji. Stylistyka albumu nie przypomina w jakimkolwiek stopniu tego ciężkiego, wręcz depresyjnego rocka, jaki zespół prezentował kilkanaście lat temu. Wieloletni fani grupy nie kryją rozczarowania tą przemianą, jednak są też tacy, którzy zachwycają się albumem. Zdania są bardzo podzielone!

Ludzie powinni być bardziej otwarci na nowe brzmienie. Kiedy Linkin Park odeszli od rocka na rzecz syntezatorów, grupa spotkała się z wielkim hejtem, który częściowo na pewno przyczynił się do samobójstwa ich wokalisty – Chestera Beningtona. Miejmy nadzieję, że na Marsów fala krytyki nie wpłynie w żaden sposób negatywnie i że dalej będą robili to, co kochają, nie przejmując się za bardzo opiniami. Zapoznałam się z licznymi recenzjami, zarówno z Polski jak i z zagranicy, i większość z nich zarzuca grupie całkowite pójście w komercję i granie na jedno kopyto. Ciężko mi zrozumieć te zarzuty, zwłaszcza tak jednogłośne. Album jest naprawdę niezły. Nie zasługuje zdecydowanie na miano arcydzieła, jednak zespół wciąż trzyma fason i słychać w nim pasję, jaką wkłada w swoją twórczość. To że piosenki są bardziej do tańczenia niż do płakania w kącie pokoju i zaciskania pięści, jak w przypadku pierwszych dwóch albumów, nie jest niczym złym. Moim zdaniem zmiana wyszła im na plus.

Sam pomysł na album i jego promocja są bardzo interesujące. Seria kolorowych plakatów reklamujących wydawnictwo pojawiła się w wielu miastach na krótko przed premierą płyty. Cały pomysł był bardzo długo owiany tajemnicą i w sklepach internetowych płyta w preorderze figurowała jako The Album. Hasła rozwieszone na całym świecie mają krótko obrazować wartości i antywartości, jakimi dzisiaj rządzi się świat – szczególnie tytułowa Ameryka.

Pierwszym singlem z płyty jest Walk On Water. Utwór ma charakter motywacyjny i ma pokazać fanom, że można osiągnąć wszystko, jeśli wystarczająco się o to walczy. Teledysk do utworu przedstawia historie różnych osób w różnych miejscach Ameryki i o różnym czasie tego samego dnia. Prezentuje różnorodność, ale i cechy wspólne mieszkańców Stanów Zjednoczonych. Piosenka ma bardzo chwytliwy refren, nie bez powodu została wybrana do promocji krążka. Teledysk jest zapowiedzią filmu A Day in the Life of America. Dokument został nakręcony 4 lipca 2017 roku we wszystkich 50 stanach, a stworzyły  go 92 ekipy filmowe złożone z profesjonalistów. Wykorzystano w nim także blisko 10 000 ujęć od fanów grupy oraz fragmenty wiadomości i wpisy z social mediów. Sam pomysł na klip i film są świetne, jednak kawałek zdaje się być przebojem jednego sezonu. Oprócz przekazu i siły jaką w sobie ma, nie ma w nim nic, co wyróżniałoby go na tle innych.

Drugim singlem promującym płytę jest Dangerous Night i jest on znacznie lepszy od poprzednika. Opinie głoszą, że równie dobrze mogłaby zaśpiewać go Katy Perry, jednak ja nie wyobrażam sobie go w wykonaniu innym niż Jareda. Piosenka jest hitem typowo radiowym i myślę, że będzie figurować na wielu wakacyjnych playlistach, a nawet jeszcze dłużej. 

Warto poświęcić trochę uwagi gościnnym występom na płycie. One Track Mind z udziałem A$AP Rocky’ego i Love Is Madness nagrane z Halsey na pewno zaskoczyły niejednego słuchacza. Oba kawałki pokazują to jak zespół lubi eksperymentować ze stylami. Pierwszy jest częściowo spokojny i częściowo bardzo elektroniczny i idealny do potańczenia w klubie. Rapowa zwrotka i electro przygrywka tworzą spójną całość i klimat. Kawałek opowiada o walce z samym sobą i podejmowaniu prób wygrania tej walki. Utwór z Halsey kojarzy się mocno z filmem Suicide Squad i opowiada o ciemnej stronie miłości. Jest to jedna z najlepszych kompozycji tego albumu – słychać w niej mrok, szaleństwo i mnóstwo emocji. Głos Leto brzmi nieziemsko w połączeniu z głosem Halsey. Mam nadzieję, że doczekamy się teledysku!

Rewelacyjnym kawałkiem jest też Remedy. Jest to jedyny akustyk na płycie i stylistycznie przypomina mocno to, co mogliśmy usłyszeć na pierwszych albumach. Głos, który słyszymy przez większość piosenki, to Shannon – perkusista Marsów. Jego barwa głosu jest niesamowita i zdecydowanie powinien częściej się udzielać wokalnie. Słuchając Remedy możemy trochę „odpocząć” od elektronicznych dźwięków i powspominać czasy, kiedy w zespole królowały gitary.

Reszta kompozycji, może z wyjątkiem Rescue Me nie wyróżnia się zbyt mocno na tle reszty. Są przyjemne do posłuchania i potańczenia, jednak oddzielnie specjalnie nie zapadają w pamięć. Z tego względu nie jestem w stanie sklasyfikować ich w jakikolwiek sposób. Słuchałam całego albumu już wielokrotnie, jednak nawet nie do końca pamiętam, jakie tytuły nosiły wszystkie piosenki. Całkowite pójście w elektronikę było całkiem dobrym krokiem, jednak gdyby płyta zawierała chociaż trochę więcej gitar niż syntezatorów, na pewno słuchałoby się jej dużo przyjemniej. Mam nadzieję, że kolejny album pojawi się szybciej niż za pięć lat. 

Niemniej jednak czekam z dużą niecierpliwością na sierpniowy koncert chłopaków, ponieważ jeszcze nigdy nie było mi dane zobaczyć ich na żywo. Moje odczucia co do albumów często zmieniają się po rzeczywistym zetknięciu się z kompozycjami, więc zobaczymy jak będzie w tym przypadku. 


Więcej:

Thirty Seconds To Mars na Facebooku

Strona WWW