Deafheaven w Warszawie [RELACJA]

Polscy fani Deafheaven długo musieli czekać na ponowny występ amerykanów w naszym kraju. Zespół po raz pierwszy zaprezentował się polskiej publiczności w 2012 roku, kiedy to supportowali formację Russian Circles, a dwa lata później można ich było zobaczyć i posłuchać podczas OFF Festivalu w Katowicach. W tym roku, po czterech długich latach, w ramach promocji wydanej 13 czerwca 2018 roku płyty „Ordinary Corrupt Human Love” zespół wystąpił w roli headlinera w Warszawie (gdzie miałam przyjemność się pojawić) oraz w Poznaniu.

Na obecnej trasie Deafheaven wspiera amerykański, post metalowy zespół Inter Arma. Swój występ zaczęli od zdecydowanie przydługiego intra, podczas którego wokalista bujał się na boki i prawdę mówiąc, zaczęłam zastanawiać się, po co w ogóle jest na scenie. Zdecydowanie lepiej wyglądałoby, gdyby pojawił się na niej nieco później. Jednakże wraz z wejściem partii wokalu frontman mocno się ożywił i dał popis niepohamowanej ekspresji  skacząc po scenie oraz wykrzykując do mikrofonu kolejne wersy utworów. Lekkim momentem zaskoczenia było stopniowe wyciszanie instrumentów, by perkusista mógł grzmotnąć mocarnie w swój zestaw dając znać, że to jeszcze nie koniec. I było to fajne, ale tylko za pierwszym razem. Drugi był absolutnie niepotrzebny i zaskakiwał tylko w tym względzie, że przez chwilę zastanowiłam się, dlaczego to zrobili. Niestety Inter Arma gra zdecydowanie zbyt hałaśliwie jak na mój gust, dlatego lekko ponad 40 minutowy występ chłopaków nieco mi się dłużył.

Deafheaven wyszli na scenę i… po prostu zaczęli grać. Bez zbędnego gwiazdorzenia czy efekciarstwa. Odebrałam to bardzo na plus. Jako pierwsze wybrzmiały nuty singlowego numeru „Honeycomb„. Post metalowe dźwięki gitar połączone z black metalową sekcją rytmiczną i niepokojącym skrzekiem wokalisty George’a Clarka w mig zaczarowały swoim hipnotyzującym pięknem. Muzycy na scenie zachowywali się niezwykle profesjonalnie, byli całkowicie skupieni na grze i zdawali się nie zwracać uwagi na nic poza swoimi instrumentami. Wyjątkiem był oczywiście frontman, który ze złowieszczym spojrzeniem miotał się po scenie. Jednakże nie było to dzikie rzucanie się w różne strony. Ruchy George’a Clarka były pełne swoistej elegancji i gracji. Nie sposób było oderwać od niego wzroku. W nieco ponad godzinnym show oprócz wspomnianego „Honeycomb” znalazły się utwory z nowej płyty „Canary Yellow” i „Worthless Animal” oraz nieco starsze „Brought to the Water” z przedostatniej płyty zespołu „New Bermuda” i „Sunbather” z krążka o tym samym tytule. Na bis usłyszeliśmy „You Without End” z „Ordinary Corrupt Human Love„, „Dreamhouse” z płyty „Sunbather” oraz po raz pierwszy wykonywane na żywo „Glint„.

W setliście zabrakło mi jednego utworu – „Night People„. Mimo, że oryginalnie został nagrany z Chelsea Wolfe uważam, że nawet wykonany bez niej mógłby brzmieć świetnie i byłby idealnym zamknięciem całego setu. Niesamowite wrażenie robiła ściana dźwięku, jaka wytworzyła się w klubie. Mi to nie przeszkadzało, a wręcz potęgowało przyjemność z odbioru muzyki, jednakże po koncercie słyszałam kilka głosów niezadowolenia na nagłośnienie. Niemniej większość zgodzi się chyba, że warto było czekać cztery lata, by móc zobaczyć to piękne show na żywo.