„Jestem Marysia i chyba się zabiję dzisiaj” recenzja książkowego debiutu Mery Spolsky

Kiedy Marysia ogłosiła, że wydaje coś nowego, to czułam, że pewnie piosenka, że już płyta, jakiś gościnny udział, ewentualnie kolekcja Szafy Mery Spolsky, no bo cóż innego? A tu proszę, książka! Kiedyś pomyślałam sobie, że Mery powinna stworzyć też dłuższe formy. Jej utwory są rewelacyjne nie tylko muzycznie. No i proszę, doczekałam się. Mery zaserwowała nam świetny literacki debiut i zostawiła spragnionych kolejnych życiowych historii. 

„Jestem Marysia i chyba się zabiję dzisiaj” to dość kontrowersyjny tytuł, jednak ten, kto zna autorkę książki ten wie, że Mery potrafi z jeszcze większym przytupem. Można by się zastanowić, czy nie jest to krzywdzące wobec osób cierpiących na depresję i inne choroby podobnej natury, Mery jednak sama porusza sporo kwestii związanych ze zdrowiem psychicznym i samoakceptacją. Ten tytuł to po prostu gra słów powiązana z mniej lub bardziej ciemnymi myślami tytułowej Marysi. (Poza tym ten, kto nigdy, nawet w prozaicznej sytuacji, nie powiedział „Zaraz się zabiję”, niech pierwszy rzuci kamieniem). 

Książka w swojej formie przypomina nieco dzieła Katarzyny Nosowskiej, jednak przez jej pierwszą książkę nie potrafiłam przebrnąć, a do drugiej nawet nie podeszłam. Słowa Marysi czyta się z zapartym tchem tak, jakby się słuchało opowieści przyjaciółki lub wręcz czytało własny pamiętnik. Dawno tak bardzo nie utożsamiałam się z żadną bohaterką. 

Marysia ma 26 lat i dołek w lewym policzku, który widać tylko wtedy, gdy się uśmiecha. Dużo się śmieje, ale częściej jednak płacze. Jest jedną wielką sprzecznością. Nazywa siebie Wednesday Adams i Gwen Stefani, kolorem czarnym i białym na raz. Rzeczywiście coś w tym jest, bo Mery krzycząca prosto ze sceny „jak pojebana” wydaje się mocno różnić od spokojnej Marysi, z którą kiedyś zdarzyło mi się wypić kawę w centrum Warszawy. Łączy je jednak pewność siebie, niewyparzony język i szeroki uśmiech, który okala czerwona szminka widoczna zarówno z drugiego końca klubu jak i kawiarni.  

Opowieść otwiera „Trapowe opowiadanie” czyli wyliczanka, co Marysia lubi a czego nie. Przyznam, że czytanie wstępu nieco mnie zmęczyło, ale przesyt informacji ma też swój urok i gdyby książka na tym się kończyła, to ironicznie można by odczuć pewien niedosyt. To też jest sprzecznością, tak jak Mery. 

Część historii autorka poświęciła zmarłej Mamie, której postać pojawiała się także w piosenkach. Najsmutniejsza dziewczyna roku w dwa tysiące czternastym pożegnała ją i chociaż było to już siedem lat temu, to patrzenie na zdjęcia boli dziś tak samo. Miss Smutnej Twarzy często pławi się we wspomnieniach i czuje się jak „rozjechana żaba na autostradzie”. Nie wiem czy trafniej da się opisać w czterech słowach utratę bliskiej osoby.  Nie mogło też zabraknąć historii o Tacie Spolsky, który jest dla Marysi największym oparciem zarówno w muzyce jak i w życiu. Zamawiają pizzę na pamięć, wspierają się bezustannie i kochają mimo wszystko. Tata Spolsky to złoty tata.  

Książka zawiera w sobie mnóstwo obserwacji codziennego życia: z klubów, z metra, taksówek i innych mniejszych lub większych podróży. Marysia idzie na imprezę, a my razem z nią. Wysiadamy jednocześnie z metra, jemy ramen, śledzimy życie „cekinowej bomby” na jednej z imprez, biegamy w brudnym dresie zawstydzając się na widok muskularnych profesjonalistów, stoimy przed lustrem i lamentujemy nad fałdką z brzucha, która nie znika za żadne skarby, robimy z Marysią pierwszy tatuaż.  

„Jestem Marysia…” jest zbiorem błyskotliwych anegdot, wierszy, historii o samej sobie (nawet tych bardziej mrocznych i niewesołych), a także o ludziach, którzy dalej są lub o takich, co byli, ale zniknęli. Ta opowieść jest dla wszystkich, nie tylko dla fanów Spolsky.