ORANGE WARSAW FESTIVAL 2019 [RELACJA]

W ostatni weekend w Warszawie odbył się coroczny Orange Warsaw Festival, który dla wielu ludzi otworzył letni sezon festiwalowy. W tym roku wydarzenie miało miejsce 31 maja i 1 czerwca, klasycznie na warszawskim Torze Służewiec. Jak zwykle wszyscy zastanawiali jakie warunki pogodowe przyniesie ten weekend, jednak tym razem pogoda zaskoczyła pozytywnie i nie było nawet jednego deszczowego momentu. Tak jakby nagle zrobiło się na dworze pięknie i ciepło, specjalnie na festiwal.

Pierwszy dzień na głównej scenie – Orange Stage otworzył koncert polskiego rapera Quebonafide, który zaprezentował publiczności swój nowy look z fryzurą „na Marka Mostowiaka”. Wykonał swoje największe hity, zarówno z solowego repertuaru jak i z albumu „Soma” nagranego z Taco Hemingwayem. Tego drugiego niestety zabrakło na scenie, ale Quebo dzielnie wspierał jego przyjaciel Krzy Krzysztof.

Punktualnie o 19 główną scenę przejęła brytyjska wokalistka Rita Ora. Byłam dosyć sceptycznie nastawiona do jej koncertu, ponieważ na codzień nie słucham jej utworów. Poczułam się bardzo pozytywnie zaskoczona energią bijącą od jej osoby i niesamowitym kontaktem jaki ma z słuchaczami. Rita zrobiła prawdziwe show nie tylko dzięki swojemu barwnemu głosowi i oprawie wizualnej, ale przede wszystkim dzięki swojej charyzmie i pewności siebie. Jej występ zakończył się wystrzałem kolorowego konfetti w którym do ostatniej chwili bawiła się zebrana publiczność.

O 20:00 na Warsaw Stage można było posłuchać SG Lewisa i pobujać się do subtelnej elektroniki. Ten koncert był świetny i zebrał nawet dość sporą publiczność jak na tę porę. Szczerze mówiąc jego występ dużo bardziej pasowałby na nieco późniejszą godzinę, klimat tej muzyki udziela się dużo bardziej kiedy na dworze jest już ciemno. Nie było mi dane wysłuchać go do końca, bo o 21 na głównej scenie zaczynała swój występ Solangé, na którą tego dnia czekałam najbardziej. Już po jej koncercie na Open’er Festivalu dwa lata temu byłam zachwycona jej twórczością, jednak ten raz przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Solange pokazała zarówno za własnym pośrednictwem jak i przez swoich tancerzy, że nie trzeba wyglądać jak z okładki magazynu, żeby czuć się świetnie w swoim ciele i być swobodnym występując przed ludźmi. Solange wspomniała o tym, że zajęło jej lata dotarcie do tego punktu w życiu, w którym obecnie się znajduje, ale dokonała tego dzięki pracy nad sobą i wsparciu fanów. Artystka i jej tancerze wykonali kawał dobrej roboty, tańcząc i śpiewając zarówno na samej scenie, jak i na wielkich, białych schodach, które były elementem scenografii. Warto tez wspomnieć o rewelacyjnej sekcji instrumentów dętych, która idealnie dopełniała klimat tego występu. Jedyne co mnie zabolało w tym czasie to frekwencja. Teren pod sceną był zapełniony dosyć gęsto fanami Solange, ale teren za tylnym telebimem świecił pustkami.

Po Solange główna scenę przejął Marshmello, na którego występie a raczej DJ secie zjawiły się dzikie tłumy. Podczas tego koncertu bawiły się zarówno dzieci i ich rodzice, jak i młodzież. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie, bo w remiksowanych przez Marshmello utworach pojawiały się najróżniejsze hity od Cascady, przez the White Stripes, aż do Nirvany. Nie był to zły występ, ale przez dobór repertuaru czułam się nieco jak na zwyczajnej imprezie w klubie, w dodatku takim tanim. Na sam koniec muzyk wykonał swój jeden z najbardziej znanych utworów „Happier” nagrany z zespołem Bastille. Z bólem serca muszę stwierdzić, że było to najgorsze koncertowe zakończenie dnia w historii moich dotychczasowych OWF-ów. W dwa lata temu bawiłam się świetnie przy elektronicznych dźwiękach od Justice, a zeszłym roku na występie Axwell /\ Ingrosso. Marshmello wypada przy nich dosyć marnie.

Przed Marshmello w namiocie zagrała Bitamina, polski zespół który po raz kolejny pokazał że znają się na muzyce i potrafią przyciągać tłumy mimo tego, że ich muzykę bardzo rzadko słychać w radio. Dla mnie zaraz po Solange to oni byli gwiazdą tego wieczoru. Wykonali premierowo cześć materiału ze swojego nadchodzącego albumu „Kwiaty i Korzenie” i po trochę z poprzednich wydawnictw. Swoją muzyką wprawili wszystkich słuchaczy w stan błogości i „wyczilowania”.

Po północy na zamknięcie pierwszego dnia pod namiotem można było posłuchać rapera Otsochodzi. Niestety wytrwałam jedynie przez chwile jego występu, ale z tego co udało mi się zaobserwować to w wypełnionym po brzegi namiocie nie było chyba ani jednej osoby, która nie bawiła się i nie skakała. Nie jestem fanką jego muzyki, ale sama dałam się na moment porwać przez tłum i był to idealny moment na wykorzystanie resztek swojej energii.

Drugiego dnia festiwal otworzyła Min T – polska wokalistka i producentka mieszkająca na codzień w Berlinie. Jej koncert był świetną rozgrzewką dla wszystkich, którzy przyszli na festiwal już o wcześniej godzinie. Jeśli ktoś jej jeszcze nie zna, to polecam serdecznie jej twórczość. Ja po festiwalu zdecydowanie zostałam fanką!

O 17 na głównej scenie wystąpił Jan-Rapowanie, czyli świeża krew na polskiej scenie rapowej. Janek zadebiutował dwa lata temu i wśród jego fanów są zarówno nastolatki jak i weterani polskiego rapu. Podczas występu Janka na scenie gościnnie pojawił się Holak, z którym wspólnie wykonali kawałek „Układanka” z drugiej płyty Janka.

Krótko po jego koncercie pod główna sceną zaczęli zbierać się festiwalowicze przystrojeni brokatem i w większości trzymające tęczowe flagi. Punktualnie o 19 na scenie pojawił się Troye Sivan. Był to jego pierwszy występ w Polsce i przyciągnął tłumy ludzi. Troye przez cały swój występ był uśmiechnięty od ucha do ucha i nie mógł uwierzyć ile fanów ma w naszym kraju. Powiedział dużo mądrych słów o akceptacji i tolerancji, a na scenie pojawiły się także tęczowe akcenty podczas gdy Troye śpiewał utwór „Heaven”. Wszyscy bawili się wyśmienicie i w powietrzu było czuć miłość. Podczas jego występu wiele osób nie kryło wzruszenia, Jak dla mnie był to zdecydowanie najlepszy koncert tej edycji OWF! Troye obiecał wrócić do Polski jak najszybciej i mam nadzieję, że dotrzyma tej obietnicy.

Kiedy Troye skończył pobiegłam pod namiot posłuchać trochę prawdziwej muzyki alternatywnej. O 20 swój występ rozpoczął Miles Kane – jeden z lepszych brytyjskich muzyków rockowych. Jego występ był prawdziwą petardą i słuchało mi się go nawet lepiej niż kilka lat temu na Open’erze gdzie występował z The Last Shadow Puppets. Miles na żywo brzmi sto razy lepiej niż na nagraniach i słuchać z jaką pasją śpiewa i gra na gitarze. Niestety to kolejny koncert na którym frekwencja była niezwykle słaba. Przykro było patrzeć na pustki pod dachem Warsaw Stage, zwłaszcza że w tym dniu festiwal był wyprzedany i cały teren oblegała na prawdę masa ludzi.

O 21 na Orange Stage pojawili się the Raconteurs. Ich występ to był prawdziwy ogień. Nie bez powodu nazywa się ich jednym z najlepszych zespołów rockowych naszych czasów. Wykonali całą pulę najróżniejszych utworów od swojego najpopularniejszego kawałka „Steady as She Goes” aż do „Help Me Stranger” promującego ich najnowszy krążek. Na koncercie bawili się świetnie zarówno weterani rocka, jak i wiele fanów Miley Cyrus czekających wytrwale pod sceną na jej występ. Niestety część tych drugich nie potrafiła się zachować i uszanować fanów the Raconteurs, którzy chcieli skakać i świetnie się bawić podczas wyczekiwanego przez nich koncertu. Nawet sam Jack White skomentował ze sceny ich zachowanie i na szczęście po jego słowach sytuacja uległa poprawie. Słychać było, że zarówno panowie jak i publiczność chcieli, aby koncert trwał dalej. Niestety musieli skończyć, aby zwolnić scenę dla najbardziej wyczekiwanej gwiazdy tego wieczoru.

Po 23 na scenę wyszła spóźniona Miley Cyrus. Czekałam na jej występ dobre 10 lat i niestety się zawiodłam. Wiedziałam, że Miley występuje głównie z nowym repertuarem i to nie był dla mnie problem. Zrobiło mi się przykro z powodu jej podejścia do publiczności i bardzo krótkiego czasu trwania koncertu. Miley zagrała przez może 50 minut, nie mówiąc przez ten czas ani słowa o Polsce, Warszawie czy swoich fanach tutaj. Wiadomo, że nie ma takiego obowiązku, ale gdy zobaczyłam dzień po koncercie na zdobytej przez kogoś setliście, że miała napisane kiedy i dokładnie w jaki sposób ma nam podziękować za przyjście zrobiło mi się jeszcze bardziej przykro. Sam występ mimo swojego czasu trwania był świetny. Miley na scenie jest prawdziwym wulkanem energii, fantastycznie się rusza i jeszcze lepiej śpiewa. Wiele osób oburzało się, że sposób w jaki obchodziła się z kablem od mikrofonu (tańczyła ocierając go sobie o krocze był niesmaczny), ale tak na prawdę wszyscy dobrze wiedzieli, że Miley słynie z umiłowania do szokowania publiczności i robienia kontrowersyjnych rzeczy. Na prawdę nie potrafię przyczepić się do niczego w występie Miley, jak tylko do jego długości. Artystka grała jako ostatnia i podczas jej występu pod sceną stało około 20 tysięcy osób. Większość z nich czekała na ten koncert blisko dekadę, a tego dnia znalazły się osoby które pod wejściem na teren festiwalu czekały od wczesnych godzin rannych. Wyobraźcie sobie rozczarowanie, kiedy wasz wymarzony i wyczekiwany koncert trwa tyle, co godzina lekcyjna w szkole. Nie będę już dalej rozpisywać się na temat tego występu, bo kto tam był ten dobrze wie jak to wyglądało, a temu kto nie był mogę tylko powiedzieć że nie stracił wcale aż tak wiele.

Na podsumowanie festiwalu wybrałam się na chwile pod namiot posłuchać Julii Pietruchy. Był to jej pierwszy koncert na którym byłam i na pewno nie ostatni. Nigdy nie potrafiłam zebrać się, żeby iść na któryś z jej występów, jednak wiem, że teraz na pewno to zrobię przy najbliższej okazji. Julia ma niesamowity głos, a jego spokojne tony idealnie współgrają z dźwiękami ukulele, na którym praktycznie cały czas sobie przygrywa. Do tego nie da się nie wspomnieć o świetnej scenografii jaka pojawiła się na scenie. Stojące retro-lampy niczym z salonu babci i zwieszające się z sufitu meduzy pasowały świetnie do klimatu jej występu. Był to najlepszy możliwy koncert na wyczilowanie po całodniowych koncertowych emocjach.

Jeśli ktoś jeszcze nigdy nie był na Orange Warsaw Festival, to polecam mu z całego serca wybrać się w przyszłym roku. Ja na pewno to zrobię! Nie ma nic lepszego niż rozpocząć lato przy dźwiękach świetnej muzyki w towarzystwie przyjaciół. Do zobaczenia za rok!