Skład tegorocznego Męskiego Grania zwalił mnie z nóg. Trzy ulubione męskie głosy w jednym miejscu? Potrzymajcie mi torebkę, biegnę pod barierki! Wybór padł na Katowice z czysto logicznego powodu – mieszkam niedaleko, a nie przepadam za nocnymi powrotami, więc im bliżej tym lepiej. Czy moje oczekiwania były słuszne?
Jako pierwsi na scenie głównej pojawili się Eabs, czyli Electro-Acoustic Beat Sessions. Siedmioosobowa grupa grająca jazz inspirowany hip-hopem. Ich koncert był świetną rozgrzewką przed kolejnymi artystami. Ciekawe brzmienia, duża ilość instrumentów dętych i ogromna dawka energii to coś, od czego każde takie wydarzenie powinno się zacząć. Po nich na scenę weszła Natalia Przybysz, która ze swoją barwą głosu mogłaby spokojnie zrobić karierę za oceanem. Tutaj niespodzianką była piosenka „Dzieci Malarzy”, podczas której na scenę do Natalii dołączyli wyjątkowi goście – jej rodzice. Mama wokalistki od razu porwała tłum swoją naturalnością, a oprócz uroku osobistego pani Anna pokazała po kim Natalia odziedziczyła barwę głosu. Dzięki temu występowi utwór nabrał specjalnego brzmienia, a koncert stał się niezwykle wyjątkowy. Po rodzicach Natalii na scenie dołączył do niej jej muzyczny ojciec chrzestny – Wojciech Waglewski.
Po Natalii przeniosłam się pod scenę Ż, gdzie zagrał zespół The Freuders. Ich znakiem rozpoznawczym są niepokojące wokale i mocne gitarowe brzmienia. Po The Freuders wróciłam pod scenę główną, którą przejęło Lao Che – muzyka, na której się wychowałam. Pierwszy raz miałam okazję usłyszeć zespół na żywo i muszę przyznać, że robią wrażenie. Po Lao Che na scenie pojawił się kolejny zespół, który znam od niepamiętnych czasów, ponieważ jestem osobą wychowaną na Programie Trzecim Polskiego Radia. Mowa tu oczywiście o Fisz Emade Tworzywo, czyli polskiej grupie wykonującej muzykę w klimacie hip hopu, a tak naprawdę ciężką do sklasyfikowania. Podczas utworu „Biegnij Dalej Sam” publiczność zebrana pod sceną zabrzmiała jak dobrze zgrany chór, co przyprawiło mnie o gęsią skórkę.
Późniejsze koncerty Barbary Wrońskiej i Ted Nemeth oglądałam odpoczywając na leżaku ustawionym na górce nad sceną. Była to świetna opcja dla osób zmęczonych upałem panującym w Katowickiej Strefie Kultury. Oba koncerty były przyjemne dla ucha, chociaż gdybym miała wybierać ponowne przeżycie któregoś z tych występów wybór padłby na Barbarę Wrońską. Wokalistka jest znana chociażby z utworu „Nie Czekaj”, jednak podczas Męskiego Grania zagrała nie tylko swoje kompozycje. Można było usłyszeć ją także na dużej scenie podczas Tribute to Kazik, gdzie zaśpiewała „Idę tam gdzie idę”. Na tej samej scenie po raz kolejny wystąpił Fisz, a także Błażej Król, Pablopavo, Krzysztof Ostrowski oraz Łona i Webber. Po koncercie Tribute To… Na scenę wyszedł sam Kazik, żeby zaśpiewać piosenki Taty Kazika. Towarzyszył mu Kwartet Proforma, prawdopodobnie jedyny na świecie kwartet pięcioosobowy. Koncert był niesamowity! Publiczność znała wszystkie teksty, które śpiewała równo z Kazikiem. Taka dawka energii była wskazana, szczególnie przed przedostatnim występem. Kiedy na scenę wchodzi Kortez nie należy spodziewać się wielu okazji do tańca. Muzyk jest geniuszem, jeżeli chodzi o melancholijne utwory o miłości i jej braku. Osoby, które oczekują od niego energii na miarę Krzysztofa Zalewskiego mogą być zawiedzione, ale warto jest posłuchać tego pana i trochę wyciszyć się podczas jego występu. Osobiście uwielbiam Korteza i każdy jego koncert to dla mnie kolejna emocjonalna podróż, na którą warto czekać. Wiele par oczu zalśniło łzami, gdy zabrzmiały pierwsze dźwięki „Zostań”, a gdy zaraz po tym wokalista zagrał „Pierwszą” emocje było widać jak na dłoni. Artysta może nie być najbardziej energicznym twórcą na polskiej scenie muzycznej, ale jedno jest pewne: porusza jak nikt inny.
Po Kortezie nadszedł czas na koncert finałowy. Na scenę weszła Orkiestra Męskiego Grania, na czele z Krzysztofem Zalewskim, Dawidem Podsiadło i właśnie Kortezem. Mimo wstępnych problemów technicznych, przez które „Początek” musiał być grany dwa razy, ten występ spokojnie mogę uznać jako najlepszy w tym roku. Nie napiszę o tym, co wchodzi w skład tegorocznych coverów, żeby nie psuć niespodzianki, jednak spokojnie mogę powiedzieć, że warto się wybrać na Męskie Granie chociażby tylko ze względu na koncert finałowy. To, jaką energię mają ci trzej Panowie razem, jak dobrze ich głosy się uzupełniają i jak genialnie mają dobrany repertuar jest wręcz niesamowite. Oczywiście koncert nie byłby kompletny, gdyby Krzysztof Zalewski nie zeskoczył ze sceny w tłum, co miało miejsce mimo tego, że scena jest na prawdę wysoka. „Początek” wyśpiewany przez ponad 6 tysięcy osób to coś, czego nie da się opisać, a warto przeżyć. Gdybym mogła wybrać się jeszcze raz na Męskie Granie to uwierzcie, zrobiłabym to bez wahania. Cytując hymn tegorocznej trasy koncertowej: takie to miłe. Koncerty Męskiego Grania są miłe, dla ucha i dla oka.